Pani Eulalia jest osobą urodzoną i wychowaną na wsi. Mógłbym nazwać ją moją sąsiadką gdyby nie to, że dzieli nas prawie trzydzieści kilometrów. Do tego ja na wsi jestem od niedawna, a pani Eulalia od urodzenia. Czyli już z pięćdziesiąt lat z lekkim plusem. Ten plus to kolejne lat dwadzieścia. Mimo swojego zaawansowanego wieku i trzech mężów – oczywiście nie na raz, a po kolei – niejeden czterdziestolatek mógłby pozazdrościć starszej pani kondycji i fizycznego „zrywu”. Ta niewielka kobieta, tak na oko może nieco ponad 160 cm wzrostu i najwyżej 50 kilo wagi, doskonale radziła sobie z uprawą sporego przydomowego ogrodu, jak i z domem. Sporą haciendą wybudowaną tuż po wojnie, ale odnowioną, ocieploną i wyposażoną w najnowsze technologie współcześnie, przez ostatniego męża, pana Jana.
Ktoś złośliwy, a takich w okolicy nie brakuje, mógłby powiedzieć że Eulalia chwyta się ostatnich chwil młodości. I pewnie miałby rację przyjmując, że owe „chwytanie się” to dobry ubiór, zawsze zadbana twarz, nienaganna figurka i takie same maniery. Łatwo jest przypiąć łatkę osobie dbającej o swój wizerunek, szczególnie wtedy, gdy siedemdziesiątka na karku, a wokół sporo rówieśnic i rówieśników bardziej przypominających wyglądem czasy jak z filmu Konopielka, niż te od Prady. Ludzka zawiść? Może tak, może nie. W sumie jako mieszkanka Źródłowca*, zawsze była traktowana jako swoja. A że wieś nie żyje niczym więcej jak poczynania PiS i PO oraz tego, co się w jej wnętrzu dzieje, to i bywała na językach. Bo i trzech mężów, bo i nigdy nie pracowała a kasę ma, bo i żyje lepiej jak niejeden ze Źródłowczan, a na liście długów w okolicznych dwóch sklepikach nie bywa. A to już jest podejrzane.
Targ przyjeżdża do pobliskich Darowin co piątek. Świetna okazja, by nieco pochodzić, pogadać, spotkać znajomych i nawet coś kupić. W sklepie jabłka, na złość Putinowi, są po prawie 3 złote za kilo. Ale na ryneczku, jak bierzesz skrzynkę, to nawet za sześćdziesiąt groszy dostaniesz. Marchewka czy ziemniaki też idą. Kapusta, inne warzywa schodzą za grosze na pniu. Tyle że po pół kilo nie weźmiesz. Bo to w końcu targ. Ludziska chodzą i wkur..ją się. Nawet w Biedronce wszystko jest kilkakrotnie drożej – to jak się nie złościć na marże tych cholernych kapitalistów. To dopiero biznes! Nikt jednak nie zakłada własnego handlu. Bo i po co? I za ile? Zarobisz pięć złotych, a naharujesz się za dziesięć. To lepiej „poobcinaj” wzrokiem, pomarudź, idź do opieki i…Jakoś na winko wystarczy.
Takie myśli nachodzą panią Eulalię co tydzień. Lubi zakupy na Darowińskim targu. Zostawia swoją pandę na pobliskim parkingu i zawsze coś dla siebie znajdzie. Ma jako torbę na zakupy wózek na dwóch kółkach i nie ma najmniejszego problemu, by zmieścić w nim kilka kilo kartofli (ech, ci Kaczyńscy i niemiecka prasa), coś na surówkę, może trochę innych warzyw. Gotowanie jest pasją starszej pani. O ile te pasje można dostrzec z łatwością w sąsiadkach i sąsiadach jej wsi, noszących na sobie nawet po kilkadziesiąt kilo nadwagi, o tyle pani Eulalia wie, że dieta, ta właściwa dieta to klucz do długiego życia. Jakimże problemem jest wciągnąć średniej wielkości golonkę z chrzanem, popić paroma piwami i na deser zjeść kawał drożdżowego ciasta? Żadnym. Ale to wszystko wcześniej czy później idzie w boki, rośnie cholesterol, zaczyna się nadciśnienie. Starsza pani nawet nie chce o tym myśleć.
– Kup pani świnkę, pani, to miniaturka, taka jak jamnik, kup pani świnkę! Nie wiedzieć czemu głos zachęcający do nabycia przesłodkiego zwierzaka kojarzył się pani Eulalii z głosem Cyganki z „Bruneta wieczorową porą”. Zwierzątko, wielkości może półrocznego kotka było przecudnej urody. Owszem, wyglądało jak świnka, ale było tak rozkoszne, że kobieta natychmiast zatrzymała się przy orientalnej urody handlarce. – Pani, to miniaturka, tikap**, kup pani, to jak piesek, mądre, będziesz pani zadowolona! Sprzedawczyni widząc zainteresowanie starszej pani nie ustawała w zachęcaniu do kupna uroczego, chrumkającego zwierzaka. Ponieważ trafiła na obytą z internetem osobę, która doskonale wiedziała czym jest taka malusia świnka, transakcja doszła do skutku.
Źródłowiec miał niezłą polewkę z nowego nabytku swej wiekowej obywatelki. Świnka, jak to świnka wymagała wyprowadzania na spacer. Przeuroczy kłębuszek o wadze „startowej” tak na oko 2 kilogramów szybko zaczął tyć. Niepohamowany apetyt Karalucha (tak dostał od pani na imię) sprawił, że zwierzę z „obiecywanych” kilku kilo szybko przekroczyło wagę owczarka i z radością zmierzało w stronę kategorii właściwej dogom. Pani Eulalia najpierw wyprowadzała swoje „dzieciątko” na spacer przytroczone do nałożonych szelek. Szybko okazało się, że szelki są za małe, nowe też się kurczyły, a Karaluch przestał mieścić się w żadnych mikrokategoriach, nawet jeśli rozpatrzymy je w zakresie wspomnianych wcześniej dogów.
Okazało się, że nabyty egzemplarz to nie żadna miniaturka, tylko solidna świnia wietnamska. Która w zależności od sposobu chowu spokojnie może przekroczyć nawet 100 kilo. Dla Pani Eulalii nastały ciężkie czasy. Jej domowa, rozpieszczona ponad miarę maskotka robiła wszystko, na co miała ochotę. Uwalała się na przykład w łóżku i nie było siły, która by ją z niego usunęła. No przy wadze ponad 100 kilo było to trudne zadanie. Do tego „maluszek” nauczył się głośnym kwikiem wymuszać na ważącej o połowę mniej od niego pani swoje zachcianki. Owszem, w domu nie brudził, zawsze wychodził na zewnątrz. Nawet o 3 rano. Ale nie to było największym problemem.
Karaluch – jak każda nierogacizna – uwielbiał rycie w ziemi. Spory ogród pani Eulalii, wykształcony latami pielęgnacji i jej, i dopóki żył trzeciego męża, popadł w ruinę właściwie w ciągu miesiąca. Rosnący „uroczy maluszek” zaczął od skwerku z warzywami. Po jego ogrodzeniu kilkoma wbitymi w ziemię palikami z rozciągniętym sznurkiem szybko przerzucił się na kwiatowe rabaty, demolując je skutecznie i trwale. Na nic zdały się połajanki i nagany. Owszem, krótkie „chruuum” mogło wyrażać skruchę, ale w myślach Karalucha żal za winy nie mógł być trwały. Bo przecież do odkrycia (dosłownie) było jeszcze tyle ciekawych rzeczy!
Dwa lata pod jednym dachem – i pani Eulalii i Karalucha – pokazały dobitnie, że współistnienie świni i człowieka jest trudne. O ile człowiek nie ma w zamiarze – a starsza pani nie miała – przygotować wychowanka w postaci przyszłego schabowego. Totalnie rozpirzony ogródek, pogryzione meble w domu (jak nie wyjdzie na dwór, to nic się nie stanie) i inne szkody o których dużo by mówić sprawiały, że starsza pani miała dość ponadstukilowego lokatora. Który co wieczór gramolił się do łóżka i wygoniony – obrażał na długie godziny. Do tego przerażała ją perspektywa długowieczności gatunku. Jak wyczytała w internecie, świnki wietnamskie nie dość że nie chorują, to jeszcze dożywają do nawet 15 lat. Z oczekiwanego malucha wielkości jamnika pani Eulalia stała się właścicielką wielkiej świni.
Dzwonek do drzwi był natarczywy. W samo południe dźwięczał i dźwięczał informując, że ktoś przed furtką koniecznie chce się skomunikować z właścicielką posesji. Do wejścia tarabaniła młoda kobieta, nie znana pani Eulalii. Była roztrzęsiona, więc dopiero po kilku minutach okazało się, że „świnia, trach i kraksa” nie są skierowane w jej kierunku. W końcu wyszło, że jadąca główną drogą Źródłowca dziewczyna w ostatniej chwili zobaczyła wyskakującą jej na maskę…. świnię. Taką umaszczoną jak dzik. Tyle że dziki nie ważą 120 kilo. I rzadko się je spotyka wśród zabudowań. Demolka auta była poważna, do tego Karaluch nie przeżył. Wcześniej jakimś cudem wykopał sobie pod płotem przejście i korzystając z niego zwiedzał świat. Jego pierwsza wycieczka zakończyła się tragicznie. Także dla pani Eulalii, która prócz mandatu za brak opieki nad „przysługującym jej” zwierzęciem musiała pokryć koszty naprawy auta. W sumie ponad 5000 złotych, nie licząc 100 złotych za wykopanie grobu dla Karalucha.
P.S. Byli chętni na odkupienie zwłok świnki za godziwą sumę. Jednak oczywista intencja tych deklaracji wzbudziła w pani Eulalii – także oczywiste – obrzydzenie.
*Nazwa miejscowości i imię bohaterki zmienione
** Tea cup – rasa świnek miniaturek, pochodzi stąd, że świnki zaraz po urodzeniu z łatwością mieszczą się w „tea cup” – filiżance od herbaty
Super to oddałeś w tym tekście.
Ów artykuł uwidocznił mi, że takie postępowanie jest najbardziej dokładne.