W annałach spraw sądowych znajduje się nieskończona ilość przypadków dziwnych, śmiesznych czy wręcz kuriozalnych. Cóż, od kiedy wymyślono sądownictwo i ludzie tą drogą załatwiają swoje sprawy, od wtedy motywacje przedstawiane kolegium sędziowskiemu są co najmniej różne. W sprawach oczywistych, popartych twardymi dowodami wyroki zapadają bezdyskusyjnie i raczej odwołań od nich nie ma. Ale czasami intencje skarżących i broniących się podpierane są dowodami wątpliwej jakości. Jak choćby załączane oświadczenia osób nieżyjących, zapewnienia alibi w dwóch różnych, oddalonych od siebie o kilometry miejscach, czy też zapewnienia w trakcie przesłuchań o swym boskim pochodzeniu lub o działaniu sił nadprzyrodzonych, z głosami każącymi popełnić przestępstwo włącznie.
Rzecz będzie dzisiaj o wideorejestratorach. To nic innego jak kamera do kręcenia filmów, tyle tylko że przeznaczona do samochodów i odpowiednio mała, korzystająca z zasilania auta i zapisująca obraz oraz dźwięk na karcie micro SD. Po co takie urządzenie? Hmm, niby po nic. Są tacy, którzy jeżdżąc samochodami nie korzystają z niego nigdy, bo urządzenie jest bezobsługowe, włącza się i wyłącza z zapłonem i zapisuje obraz w tak zwanej pętli, zależnej od pojemności karty i jakości zapisu. Najczęściej jest to kilka, kilkanaście godzin. Niestety, inaczej sprawa się ma kiedy robi się wielkie bum. Czyli hop i mamy kraksę. Pół biedy o ile sami ją spowodowaliśmy i mamy AC. Cała bieda, gdy sprawcą jest ta druga osoba i za miły Bóg nie przyznaje się, że to on/ona. Wtedy wideorejestrator pomaga udowodnić głąbowi jednemu kto jest temu winien i kto szkodę naprawić powinien. W krajach, gdzie sądy nie mają za wiele czasu ani chęci wikłać się w rozstrzyganie sporów między nagle poznanymi kierowcami, taki dowód (czy aby?) rozwiązuje sprawę i zaoszczędza sporo czasu i pieniędzy. Na przykład w dawnym bloku wschodnim.
Są jeszcze inne zastosowania tego małego i pożytecznego urządzenia. Na przykład kapowanie do policji czy straży miejskiej na braci kierowców, którym się zdarza a to wyprzedzać na trzeciego, a to na pasach, a to na podwójnej ciągłej, a to jeszcze wywijać inne kretyńskie numery. Przez wideorejestrator, na własne zresztą życzenie wpadł Żaba – czyli Frog. Chłopina poczuł w sobie duszę rajdowca i chciał wypróbować się w sportowej bemce. Nagrywał oczywiście swoje wyczyny. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że zamiast na przystosowanym do tego torze mężczyzna pojechał sobie ulicami Warszawy. Jakoś nie zauważając drogi jednokierunkowej, czerwonego światła, przejść dla pieszych i innych drogowych banałów. Które pewnie stworzono dla wszystkich, ale nie dla niego. Wideorejestrator był też powodem do zdziwienia dla Janusza z Węglińca, który na chwilę zapomniał że nie jedzie po autostradzie i powyprzedzał sobie tira nie dość, że na podwójnej ciągłej, to jeszcze na wzniesieniu. Gdzie z trudem, na trzeciego zmieścił się na drodze w roli kanapki, a właściwie szynki wciśniętej między dwa ciężarowe auta. Jadący za nim „kolega” film ze zdarzenia dosłał na policję.
Oczywiście nie piszę tego wszystkiego, by reklamować ten gadżet. Nie. Tworzę podwaliny pod kuriozalną historię, która doprowadziła do rozwodu pomiędzy Kasią a Markiem Wiśniewskimi.* Małżeństwem z kilkuletnim stażem, na co dzień mieszkającymi we Wrocławiu w jednym z bloków na Krzykach. Młodzi stanowili dla ludzi z zewnątrz doskonałą, kochającą się parę. On pracował w ubezpieczeniach, ona właśnie rozpoczynała budować karierę jako pośrednik handlu nieruchomościami. Co oczywiste, oba zawody nie słyną z ośmiogodzinnej pracy w jednym miejscu. Ba, wymagają przemieszczania się, i to niejednokrotnie na spore odległości. To oznaczało, że młodzi małżonkowie owszem, widywali się, ale ze względu na specyfikę zawodu nie mogli planować wspólnego życia na takim poziomie, jako by chcieli.
Marka nie dziwiło, że gdzieś od pół roku Kasia wraca do domu o bardzo różnych porach, często nawet po 22-giej. Wierzył w tłumaczenia, ze przecież prezentacje mieszkań – na przykład w pobliskich Świebodzicach, Oławie, Jelczu czy nawet na wrocławskim Psim Polu mogą zajmować czas i być usprawiedliwieniem owych spóźnień. I pracy nawet w soboty, a bywało i w niedziele. Ponieważ efekty finansowe były zauważalne, Marek dał sobie spokój z podejrzeniami. Sam niejednokrotnie zasiadywał się u klientów i opuszczając klienta patrzył z przerażeniem na zegarek. Pewnego dnia jego fiesta odmówiła posłuszeństwa. Auto miało co prawda dopiero rok i było na gwarancji, ale serwis uziemił je aż na tydzień. Dając klientowi samochód zastępczy – piękne, nowe mondeo. Na widok czarnej limuzyny Kasia aż pisnęła z zachwytu. Marek nie miał innej możliwości, jak na tydzień wsiąść w aurisa żony.
Pech chciał, że już następnego dnia na jednej z wrocławskich ulic, konkretnie na Grabiszyńskiej jakiś palant nie ustąpił pierwszeństwa jadącemu drogą główną panu Markowi. Na bank paliło się światło zielone, ale kierowca starej skody upierał się, że to on jechał „na prawie”. Kolizja wyglądała na poważną, w aurisie wywaliło poduszkę, na szczęście nikomu nic się nie stało. Ruchu nie było za dużego, auta zajmowały tylko jeden pas, więc obaj panowie, mając sprzeczne wyobrażenie o sprawstwie wypadku zgodnie wezwali policję. W tym czasie pan Marek przypomniał sobie, że przecież w żony aucie zamontowany jest wideorejestrator. Modląc się aby był włączony wrócił do samochodu. Urządzenie pracowało. Kilka ruchów i… na ekraniku pojawiła się jego żona. Samochód musiał stać gdzieś przed restauracją, widać było jak żona wychodzi przed przód auta i maszeruje w kierunku idącego w jej stronę mężczyzny. Zamiast jednak podać ręce oboje padają sobie w ramiona i namiętnie całują.
Jeszcze tego wieczoru zdenerwowany mąż zgrał całą kartę pamięci na swój komputer, i nic nie mówiąc swej połowicy w urządzeniu umieścił drugą, czystą, za to o wielkiej pamięci. Przygoda ze zderzeniem zakończyła się po jego myśli, na wyświetlaczu było widać dokładnie kolor światła i moment uderzenia. Marna to jednak satysfakcja, skoro nie dość że auto mocno rozbite, to jego Kasia wyraźnie puszcza go kantem. Następne dwie godziny młody mężczyzna spędził na przeglądaniu zapisu. Znalazł jeszcze dwa, nieomalże identyczne co do sceny, ale w innym miejscu incydenty. Kamera zapisywała z jakością HD, wyłączała się po zgaszeniu silnika po 5 minutach. W sumie w tych trzech ujęciach dwa razy był widoczny piękny wiśniowy mercedes, na którym dało się bez kłopotu odczytać numery rejestracyjne. Po dwóvh „telefonach do przyjaciela” dowiedział się, że auto jest zarejestrowane na firmę, w której jego żona pracowała.
Następnego dnia Katarzyna pojechała mondeo do pracy, przyjmując do wiadomości, że dla jej bezpieczeństwa wideorejestrator mąż przekłada na czas naprawy jej auta do tego zastępczego. Rano pan Marek udał się do wypożyczalni po jakiś tani samochód. W ciągu tygodnia kilkakrotnie wymieniał kartę w toyotce, za każdym razem pracowicie zgrywając ją na dysk swego laptopa. Rysowała się pewna całość z której jasno wynikało, że Kasia miała romans. Teraz dopiero stawało się jasne, dlaczego ich wzajemne relacje ochłodły od jakiegoś czasu, dlaczego seks, kiedyś sprawiający im tyle radości teraz był incydentalny i jakoś tak „na odwal się”. W końcu mężczyzna dojrzał na tyle, by podzielić się z żoną swoją wiedzą. Spodziewał się szoku. Szok był. Nie dał się jednak przekonać że romans z szefem to tylko rzecz czasowa. Że bez znaczenia. Bo jakże minimum półroczne zdradzanie męża może nie mieć znaczenia. Ma, ku..wa, ma!
Przed sądem odbyły się dwie rozprawy. Na pierwszej sędzia jeszcze próbował polubownie rozwiązać ten problem, ale wobec twardego stanowiska pana Marka, rozwód orzeczono na rozprawie drugiej. Zarówno mieszkanie jak spora część posiadanego „wspólnego” majątku okazała się być własnością odrębną mężczyzny – na przykład samochód kupił za pieniądze po spadku po babci, która wyraźnie w testamencie zaznaczyła odrębność. Mieszkanie miał od zawsze, jeszcze za czasów studenckich w prezencie od rodziców. Podobnie jak i całe wyposażenie domu. Kilkanaście tysięcy złotych plus rzeczy wspólne podzielono sprawiedliwie na dwie części. A toyotka auris była służbowa. Wracając na Krzyki pan Marek miał w sercu pustkę. Z jednej strony dobrze się stało że nie mieli dzieci. Z drugiej ciągle jeszcze chyba kochał Kasię, nie mogąc jednak przebaczyć jej zdrady. Kilka dni, na które wziął sobie urlop, przeznaczył na wyjazd do Karpacza, na chodzenie po górach i takie „duchowe” rekolekcje. Bo przecież życie jeszcze trwa. Ba, ono się dopiero zaczyna!
*Dane zmienione