Pani Jadwiga nie wygląda na swoje lata. A ma ich sporo, choć w kamienicy w której mieszka nikt nie wie ile. I ona, i dom są wiekowe, jeszcze przedwojenne, i ona i dom wymagają coraz więcej czasu na opiekę i pomoc. Takie to są szczecińskie uliczki Stołczyna, które trochę oszczędziła wojenna zawierucha, rozczarowując mieszkańców stolicy brakiem cegieł na jej odbudowę. Życie pani Jadwigi nie było lekkie. Od młodzieńczych lat, poprzez wojnę i czasy komunizmu kobieta przechodziła różne, skomplikowane koleje losu. Nigdy nie chciała o nich mówić. Może trochę skłania się ku opowieściach o rodzinie, o wnuczkach, córce i synu, których jednak nikt z jej sąsiadów nie widział.
Samotność dzielnej kobiety dla zamieszkujących wokół sąsiadów była tak oczywista jak to, że wszyscy wokół mają rodziny. Starsza pani wrosła w krajobraz stołczyńskich „familioków”, stała się jego nierozłączną częścią. Życie wokół kamienic przy ulicach Górskiej i Narciarskiej było monotonne, gnuśne i wręcz biedne. Po upadku komuny większość okolicznych zakładów pracy na czele z Hutą Szczecin rozpadła się, powiększając i tak spory dysonans tej części miasta do jego centrum. Szczecin nigdy nie był metropolią, ale jego bliskość do Bałtyku i Niemiec, a w szczególności Berlina mogła być wielkim atutem do rozwoju miasta. Nie była.
Pierwsze koty pojawiły się w domu przy ulicy Narciarskiej ze dwa lata temu. Nie to, żeby ich w ogóle nie było. A jakże, chodziły sobie po śmietnikach, okolicznych krzakach, czasami jakiś zapędzał się nawet, poprzez niedomknięte piwniczne okno, na klatkę schodową. Ale okoliczna dzieciarnia, usmolona i podochocona trudami licznych podwórkowych „bitew” szybko pacyfikowała zwierzaka. Pani Jadwiga, zajmująca nieduże dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze zżymała się na takie praktyki. Od lat wynosiła futrzakom na podwórko resztki pożywienia, co pozostali lokatorzy, choć niechętnie, tolerowali. Uważała, że przecież zwierzęta nikomu nie przeszkadzają. Niestety, inni mieli swoje zdanie – kocie odchody można było znaleźć nie tylko w pobliskich krzakach, ale także coraz częściej w piwnicy i na klatce schodowej. Nieprzyjemny zapach moczu wdzierał się do mieszkań i w końcu pan Marek, uważany za nieformalnego „blokowego” postawił pani Jadzi ultimatum: albo zabiera całą czeredę do domu i przestaje karmić kociarstwo pod oknami, albo on toto po prostu wytruje.
Spokój zawitał do kamienicy tylko na krótko. Po jakichś dwóch miesiącach względnej ciszy lokatorom położonego na górce domu doskwierać zaczęły hałasy z mieszkania numer 4. Miauczenie, odgłosy kocich zabaw, szuranie i hurgoty szczególnie nad ranem, były uciążliwe. Niezbyt grube poniemieckie mury okazały się bardzo akustyczne, a drewniane stropy przenosiły tupot kocich łap niczym membrana bębna. Rozmowy ze staruszką nie dały efektu, powiadomiono więc policję. Ta rozłożyła ręce – na miejscu okazało się, że starsza pani doskonale zna swoje przywileje, i nie zamierza stróżów prawa wpuścić do domu. Chyba nawet ucieszyło to mundurowych, bowiem zapach wydobywający się zza wpółuchylonych drzwi bynajmniej nie przypominał zapachu salonu piękności. Policjantom pozostało pouczenie lokatorki i sporządzenie notatki służbowej wraz z powiadomieniem lokalnego Stowarzyszenia Opieki Nad Zwierzętami.
Pani Jadwiga z miesiąca na miesiąc słabła. Idąc z pobliskiego sklepu pod górę do swojego mieszkania często musiała przystawać. Zakupy, a były to głównie produkty spożywcze z puszkami najtańszych kocich przysmaków na czele, ciągnęła za sobą w składanym wózku. Lokatorzy nie mogli już z nią wytrzymać, woń kociej czeredy spod czwórki osłabiała wszystkich. Nie pomagały żadne rozmowy, wiek sprawiał, że starsza pani kiepsko już słyszała i była mało kontaktowa. Nie bała się nikogo, nawet rozłożysty i wytatuowany pan Marek, na widok którego także policja przechodziła na drugą stronę chodnika, nie robił na kobiecie żadnego wrażenia. Administracja bloku rozkładała ręce, czynsz wpływał regularnie, pozostałe opłaty także, a wezwania i upomnienia nie skutkowały. Wizyta przedstawicieli stowarzyszenia nic nie dała, co prawda inspektorzy zostali wpuszczeni do mieszkania, ale tak samo szybko jak weszli, tak i wyszli, lekko zzieleniali.
Dziesiątki kotów zamieszkujących mieszkanie numer 4 przy ulicy Narciarskiej miały świetne, w swoim oczywiście pojęciu, warunki do życia. Niesterylizowane, mnożyły się w błyskawicznym tempie. O kuwecie pani Jadwiga zapomniała dawno, stwarzając zwierzętom coś w rodzaju zagródki wypełnionej gazetami, które potem brudne w rękach, bez żadnej ochrony wynosiła i wrzucała do śmietników. Ten dodatkowy smród był wprost wykańczający. Uciążliwości związane z pasją starszej pani stawały się powoli nie do zniesienia. Owszem, zanieczyszczenia zniknęły z podwórka i okolicznych krzaków, ale lokatorzy z tęsknotą wspominali te czasy. Oddaliby wiele, by wróciły.
Jakiś rok temu pani Jadzia przestała pojawiać się na ulicy. Zniknęła zgarbiona sylwetka powoli schodzącej do sklepiku starszej pani. Po dwóch dniach sąsiedzi zaniepokoili się, ale zza drzwi mieszkania numer 4 dobiegały zwykłe odgłosy. Trzeciego dnia nie wytrzymali. Nikt nie odpowiadał na uporczywe walenie wręcz do drzwi, zawiadomili więc policję. Ta, spodziewając się najgorszego przyjechała w asyście straży pożarnej i pogotowia. Sforsowanie weiścia zajęło strażakom niecałą minutę. Oczom służb ukazał się okropny widok, a w nozdrza uderzył niewyobrażalny smród. Na środku pokoju na wprost drzwi leżała starsza pani. Niewątpliwe nie żyła. Wokół kręciły się zdezorientowane koty, niektóre, wykorzystując sytuację uciekały na klatkę schodową i dalej, na podwórko. Jeden z policjantów zwymiotował, co w ogólnym bałaganie zwierzęcych odchodów nie zrobiło większej różnicy. Lekarz pogotowia stwierdził zgon z przyczyn naturalnych. Jakich? To miało się okazać później.
Administracja lokalu wywiozła z niego ponad dwieście kilo nieczystości. Namierzono córkę pani Jadwigi, ale nie wyraziła ona żadnego zainteresowania losem matki, nie pojawiła się nawet na zorganizowanym przez miasto pogrzebie. Zwierzęta oddano do schroniska, część z nich zdążyła uciec. Po około dwóch miesiącach od zdarzenia komunalny lokal numer 4 przydzielono młodemu małżeństwu. Nie obeszło się bez generalnego remontu, ze zrywaniem podłóg i tynków. Wywieziono cztery kontenery śmieci i gruzu, ale zapach kociego moczu do dzisiaj jeszcze daje się wyczuć nie tylko w mieszkaniu państwa Kowalskich. Choć ludzka śmierć nigdy nie może nikogo cieszyć, to jednak lokatorzy budynku na ulicy Narciarskiej odetchnęli z ulgą.